Boscy Kochankowie
Sylwia Błach
Co by było, gdyby sam Bóg stał się o Ciebie zazdrosny? Czy byłby to powód do radości, czy raczej przyczyna rychłej zguby?
Trójka młodych przyjaciół wiedzie przepełnione rozrywką życie w jednym z polskich miast z wdziękiem, który zdaje się szydzić z samej śmierci. Są piękni, są zuchwali, są przepełnieni pasją, która popycha ich do czynów, o jakich inni boją się nawet marzyć.
Swym istnieniem zdają się przeczyć prawom kosmosu i logiki, bo czyż doskonałość nie winna być jedynie wspaniałą ideą? Nie zaś rzeczywistością... Nie obrazą samego Boga!
Ci troje zwracają na siebie wzrok Stwórcy, jednak czy będzie to spojrzenie ciepłe czy lodowate? A może kryje się za nim coś jeszcze innego, coś, czego się najmniej spodziewają?
Zaskakująca opowieść o ludzkiej egzystencji oraz o Bogu, jakiego nie znacie... Bo czy dotąd ktoś inny miał okazję poznać go osobiście?
OPOWIADANIE
1
Bogowie.
A tak przynajmniej o
sobie mówili, gdy co miesiąc spotykali się w trójkę, by porozmawiać, upoić się alkoholem, zatańczyć o północy. By
skąpać się w swym wzajemnym blasku, oddać miłości i nienawiści, którą darzyli
się wzajemnie. Przyjaciele z różnych krańców Polski, radośnie uzależnieni od
swojego towarzystwa, lecz też świadomi skutków tego nałogu – zgubnego wpływu, jaki wynika z
przebywania obok siebie równie melancholijnych czy, jak woleli, potępionych
dusz.
Ona. Metr
siedemdziesiąt dwa wzrostu. Burza blond loków przykuwa uwagę każdego mężczyzny,
który mija ją na ulicy, jednak dziewczyna nie
zwraca na to uwagi, darząc ich wyłącznie pogardą. Plebejstwo!
Przechyla butelkę z
absyntem, na którą wydała ćwierć ostatniej pensji, i wypełnia swe różowe,
świeże usta ukochanym napojem. Oczy – zwierciadło duszy? Jeśli tak, to jej
dusza jest bezkresna niczym ocean. Błękit tęczówek, gdy się uśmiecha, i zimny
granat topieli, gdy oddaje się swym myślom. Złym, ale pięknym. Godnym duszy
dekadentki. Aneta.
On. Blondyn o
seksownej sylwetce – szczupłej, lecz nie wychudzonej. Jedyny na świecie, który
potrafi tak się poruszać – niczym cień. Idealne odwzorowanie kociej gracji i
męskiej pewności siebie, mieszanka wybuchowa, która sprawia, że nawet gdy klnie
i krzyczy w przypływie furii, zdaje się niewyobrażalnie szlachetny. Co chwilę
wybucha śmiechem i wykonuje szaleńczy taniec na chodniku.
„Cudownie być
potępionym” – wzdycha, gdy siada na ławce obok niej i przejmuje butelkę.
Uśmiech, który jest w stanie skruszyć każde serce, spojrzenie, które mrozi krew
w żyłach. Daniel.
I jest jeszcze on.
Najbardziej wytworny spośród nich, obserwuje przyjaciół tak, jak znudzona
kocica zerka na niesforne kociaki. Czuje, że ich miłość do niego jest niczym
kajdany. Podrażnia skórę, doprowadza do nieznośnego pieczenia, aż w końcu do bólu. A mimo to kluczyk do nich zeżarł,
w przypływie szaleństwa, w przypływie radości, że spotkał takich samych, równie
potępionych, równie samotnych. Indywidualista, który nie chce, by ktoś go ograniczał, a z radością
miesiąc w miesiąc gna, by znów dać się zakuć w łańcuchy miłości.
Spaceruje powoli nad
brzegiem stawu, a każdy krok długich, szczupłych nóg w obcisłych skórzanych
spodniach wywołuje podniecający dźwięk ocierających się o siebie ud. Jest
świadomy tej mocy. Jest świadomy tego, jak ona na niego patrzy. A także tego,
jak on patrzy na niego. Odrzuca długie, czarne włosy na plecy, pozwalając, by okryły go jak peleryna i uśmiecha się.
Podchodzi do nich. Chwyta butelkę, pije. Absynt, nektar bogów… I ten jego śmiech – wyćwiczony, diabelski, sprawiający, że ptaki na okolicznych
drzewach błyskawicznie podrywają się do lotu. Marcin.
Oni są artystami. Są
przeklętymi kochankami. Władcami świata. Bogami.
Tych określeń nieustannie
używają.
Piękni, młodzi, pewni
siebie i inni od otaczającego świata. Pełni emocji, uczuć, żalu, bólu,
cierpienia, łez, smutku… Ale przede wszystkim pełni miłości, której nikt nie
chce, o którą walczą każdym swym oddechem. Mogliby być normalni – zdjąć mroczne ubrania, znaleźć
szczęście, założyć rodzinę. To nie jest trudne.
Wolą być dekadenccy.
Przecież to piękne!
Och, pieprzeni
artyści! Jak ja ich kocham i nienawidzę jednocześnie!
2
Aneta siedziała przed
lustrem i bezmyślnie gapiła się w odbicie. Obok stał statyw, a na biurku, po drugiej stronie pokoju, leżał profesjonalny aparat fotograficzny.
Do nóg dziewczyny łasił się rudy kot, jednak nie zwracała na niego uwagi. Czuła
potrzebę ciągłego bycia w ruchu, a jak na złość ostatnie kilka dni nie przyniosło
nic nowego – żadnych wyzwań, doznań,
emocji! Gdy zaplanowane sesje zdjęciowe nie wypaliły, poczuła, jak świat osuwa się jej spod stóp.
Skreślała pozycje w kalendarzu z drżeniem rąk, czując, jak jej życie znów staje się bezsensowne. Modelkom kulturalnie
kazała się pieprzyć, gdy przez SMS
poinformowały ją o zmianie planów. Oczywiście nie odpisała tak, jak pomyślała i wypowiedziała. Zamiast
tego wyklepała znaną formułkę: „Nie ma sprawy, kiedy indziej”. Trzeba być
wytwornym.
– Jak te dni się
dłużą, jaki świat jest miałki! – Poderwała
się z krzesła i zaczęła spacer po pokoju. Nieświadomie wykonywała na podłodze
znak krzyża, powtarzając w głowie
jedno słówko: „bogini”. Jakby się bała,
że wykreowana rzeczywistość pryśnie z powodu kilku dni nudy. Jakby bała się
swojego towarzystwa, własnych myśli, które w kółko przypominały o bezsensie
istnienia.
Musiała działać!
Spojrzała na zegarek.
Ten dzień miał być lepszy od
ostatnich. Za dwie godziny przyjeżdżał Marcin, a za trzy w jej domu miał się
pojawić Daniel. Wiedziała, że ten wieczór będzie udany. Powtarzała to sobie, odkąd w terminarzu – futrzanym przyjacielu noszonym zawsze w torebce – zaznaczyła tę datę na fioletowo. To właśnie
kalendarz wyznaczał rytm jej dni, a spoglądanie w przód, na kolejne zamalowane
wszystkimi kolorami tęczy daty, przypominało, że życie może być fascynujące, że
jej los nie jest wcale tak nudny, jak zwykła sobie wmawiać w chwilach
zwątpienia.
Chwyciła leżącą na
łóżku sukienkę, wyciągnęła z szuflady różany balsam i z radością oddała się przyjemności
płynącej z pielęgnacji swego nieskazitelnego ciała.
Wyłączyła myśli – były tylko dłonie błądzące po udach,
biodrach, wąskiej talii, krągłych pośladkach. Zachwycona swoją skorupą,
zamknęła myśli w szczelnym pudełku.
3
Znowu byli razem.
Szli powoli wzdłuż głównej ulicy miasta. Udawali, że nie zwracają uwagi na
mijających ich ludzi, którzy z niezdrowym zainteresowaniem lustrowali ich
stroje. Udawali przed sobą wzajemnie, ale przede mną ukryć tych myśli nie
mogli. Radości, że ktoś ich dostrzega; szczęścia, że nie są przezroczyści jak
całe otaczające ich społeczeństwo.
Dyskutowali na tematy
błahe, wymieniając uwagi dotyczące witryn sklepowych czy wspominając o
ulubionych serialach. Urywki zdań, pojedyncze słowa. Konwenanse.
W końcu dotarli do
parku. Wokół panowała cisza. Gwiazdy na niebie uparcie próbowały się
przebić przez chmurę świateł ulicznych latarni. Byli sami wśród różanych
krzewów, które o tej porze nocy pachniały wyjątkowo mocno.
Marcin wyjął komórkę
i puścił z niej jakąś smutną piosenkę. Aneta położyła się na kolanach Daniela,
a ten mimowolnie pogładził jej włosy,
patrząc gdzieś w przestrzeń. Cieszyli się sobą, tak po prostu.
– Jak
ci idą próby? – Marcin przerwał ciszę.
Gdzieś w oddali
przejechał samochód. Pisk opon, krzyk i znowu cisza.
– Doskonale.
W końcu znaleźliśmy perkusistę. – Ekscytacja Daniela zdawała się namacalna,
powietrze naelektryzowane. – Jest doskonały. Świetnie gra, komponuje, ale też
doskonale się prezentuje. Zaczęliśmy nagrywać, już wkrótce wydamy album.
– Macie
wytwórnię? – Wtrącenie Anety zgasiło nastrój.
– Znajdziemy.
Zamilkli. Parkiem
szła młoda dziewczyna. Dżinsy, blond włosy związane w kucyk, ogromne słuchawki
na uszach i trampki. Obserwowali ją przez chwilę wygłodniałym wzrokiem, myśląc
dokładnie o tym samym: smakowita.
Marzyli o wampiryzmie, marzyli o
spijaniu krwi z bezbronnych istot, o władzy,
którą daje nieśmiertelność.
Dziewczyna zniknęła
za zakrętem. Kontemplowali jeszcze przez chwilę swoje cudne wizje o zabijaniu,
wysysaniu, odbieraniu tej ostatniej kropli. Potem Daniel zwrócił się do
Marcina:
– A jak tam
twoja książka?
– Piszę
ostatni rozdział. Ale czegoś mi brakuje, jednego uczucia. Nie wiem, jak je opisać…
– Może
spróbuj je przeżyć? – Aneta drgnęła, niebo przecięła spadająca gwiazda. –
Wiesz… Jedynym sposobem, by oprzeć się pokusie, jest się jej bezwzględnie podporządkować…
– Kochany
Wilde – wyszeptał Daniel.
– A
jedynym sposobem, by umieć o czymś
mówić, jest to przeżyć – dokończyła myśl Aneta, uśmiechając się do nieba.
Po chwili niczym
jeden mechaniczny organizm zerwali się na nogi i trzymając za ręce, ruszyli w stronę ciemności. Pogrążeni w
marzeniach.
Obserwowałem ich, stojąc na uboczu, jakbym chciał się ukryć, choć byłem świadomy, że nie są w stanie
mnie dojrzeć. Fascynowała mnie trójka dusz tak oddanych swym fantazjom, o
skrajnych osobowościach, a jednak doskonale ze sobą współgrających. Chciałem
poznać ich życie, choć powtarzałem sobie, że nie mam na to czasu. Miałem tyle
do zrobienia, tyle ważnych spraw do skontrolowania, tyle kwestii do omówienia!
A może nie miałem?
Może to właśnie było do zrobienia? Zrozumienie?
Dzisiaj już wiem, co mną kierowało. Instynkt przetrwania.
4
Odgłos równomiernych
kroków niósł się między kamienicami. Gdzieś w oddali szumiały samochody, kilka
pięter wyżej słychać było kłótnię, z innego okna dochodziły ekstatyczne
okrzyki. Marcin lubił zmierzch i to uczucie, gdy szarość oplatała go swymi
mackami. Wydawało mu się wtedy, że jest prawdziwie boski, niewidzialny. Było w
tym uczuciu coś przyjemnie podniecającego. Świat o tej godzinie zdawał się całkiem inny – wyprany z
kolorów, ale jakby bogatszy w emocje. Godzina przejścia z jasności w ciemność,
chwile, gdy w ludziach już odzywają się nocne, pierwotne instynkty, ale są
jeszcze tłamszone przez dzienne konwenanse.
Teraz Marcin podążał za
rudowłosą dziewczyną o bardzo ostrych rysach. Od chwili, gdy wprowadziła się w
jego okolicę, za każdym razem, kiedy widział, że wychodzi z domu, szybko
wciągał buty i szedł za nią. Przypominała mu bohaterkę jego książki – równie
piękna, równie obca, równie tajemnicza.
Szedł, krok w krok za
nią, obawiając się zdemaskowania.
Nigdy nie odważył się
odezwać. Tak pewny siebie, dumny i pyszny, bał się konfrontacji z tą delikatną
istotą. Bał się, że skazi ją swym mrokiem, a wtedy zabije jej wewnętrzne…
Właściwie, to co zabije?
Jej dobro? Tego nie
można zniszczyć. Blask? Absurdalne. Urodę? Cóż za nonsens! Mimo to, bał się. Po prostu.
I dlatego po każdym
wieczorze spędzonym tak samo jak ten, krok w krok za jej drobnymi kroczkami,
nim nie skryła się w kamienicy o numerze pięćdziesiąt sześć, wracał do domu,
siadał przed komputerem i patrzył na litery swego dzieła, którego nie potrafił
skończyć. Kogo odwiedzała? Do kogo chodziła tak regularnie, zawsze wieczorem,
zawsze po zachodzie słońca? Czemu nie widywał jej nigdy za dnia? Kim była?
Im więcej myślał o
swej nowej muzie, tym bardziej wiedział,
jakie zakończenie musi mieć pisana przez niego historia. Tylko jak to napisać?!
Cierpiał.
– Jak nikt
przedtem – mówił, uśmiechając się
mimowolnie, świadom swej
wyjątkowości.
– Jak każdy
pisarz, który chwilowo się wypalił – dodawałem przekornie. Lecz mnie nie
słyszał.
5
Karmazyn. Wszędzie
karmazyn! Maleńka łódeczka na środku jeziora, a w niej Daniel. Chłopak rozgląda
się, jego oczy skrzą się granatem przerażenia, umysł eksploduje strachem.
Wszędzie karmazyn!
Otwiera usta, chwyta
oddech, spazmatycznie. Jeden, drugi,
krzyczy. Z jego ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Próbuje raz jeszcze,
serce wali jak oszalałe. Oddycha coraz szybciej, próbuje wrzeszczeć,
cisza brzęczy w uszach. Rozgląda się, szuka wioseł, drży, próbuje wołać – wszędzie cisza. Wstaje, gotów wskoczyć do czerwonej wody, byle
uciec, byle jak najdalej od tego strachu i przeklętego uczucia, że to dopiero
początek.
Nie skacze. Coś
przykuwa jego uwagę. Czerwone, jeszcze bijące serce przepływa obok, odbijając się od burty. Daniel wrzeszczy
ciszą, wsadza do wody rękę, w skupieniu próbując zrozumieć, co się dzieje, powtarzając, że musi się
opanować. Wyciąga dłoń i już wie, że zwariował.
Z jego bladych palców
ścieka świeża, ciepła krew.
Łódź zaczyna
przeciekać. Widzi dziurę, bulgoczącą w niej czerwoną materię, widzi, jak krew okrywa dębinę, szczelnie ją
otula, barwi, zamyka w uścisku.
Daniel wchodzi na
ławeczkę, byle jak najdalej, byle uciec od czerwonej mazi, która zdaje się żyć
własnym życiem. Łódź chybocze się, więc chłopak
desperacko balansuje ciałem. Krew wciąż
się zbliża, jest jej coraz więcej, układa się w dziwne zygzaki, zdaje
się sięgać ku nogom chłopaka, który próbuje
utrzymać równowagę na wąskiej desce.
Nagle słyszy głos.
Głos niczym muśnięcie dłoni kochanka, niczym
uspokajająca pieszczota matki. Już wie. Siada.
Z całej siły uderza
głową w ławkę. Szum w uszach nie zagłusza głosu, który dalej pieści jego
zmysły. Ponownie uderza i czuje, jak z nosa tryska mu taka sama krew, jak w
otaczającej go przestrzeni. Nie czuje bólu. Kolejne uderzenie. Jeszcze jedno.
Oczy zaczynają puchnąć, krew przesłania obraz, świat staje się czerwony.
Uderza, rozrywa wargę o wystający gwóźdź. Krew wypływa z rany, cieknie po
twarzy, przesłania widok, pieści zmysły. Chłopak wystawia język, oblizuje
wargi, w przebłysku pamięci odnotowuje, że tego gwoździa chwilę temu tu nie
było. Zaczyna się zastanawiać, ale znów słyszy głos – ten wściekły podniecony krzyk, rozkazujący ton.
Bij!
Uderza. Włosy zaczynają
lepić się do mokrej czaszki, krew płynie coraz gęstszą strużką, lecz to mu nie wystarcza.
Bij!
Wyrywa gwóźdź. Z
łatwością, jak gdyby nadludzka moc kierowała jego dłońmi.
– Jesteś bogiem
– szepcze głos. – Wbij!
Daniel zdecydowanym
ruchem wbija gwóźdź w oko, z całej siły. Wyciąga, obserwuje czerwień. Szuka
śladów tkanki na metalu. Nie czuje bólu, nie czuje nic. Wbija jeszcze raz,
jeszcze głębiej, próbując dosięgnąć mózgu, chcąc wydłubać różową materię.
Wyciąga i wbija. Wyciąga i wbija. W szoku, w amoku, w paranoi uderza raz po
raz.
Jedyne, czego pragnie, to by głos znów się
odezwał.
Jego krew nabiera
czarnej barwy. Walczy z karmazynem o przestrzeń. Przypomina plamy ropy.
I w tym momencie
chłopak się budzi.
– Krzyczałeś…
– słyszy słowa i dopiero zauważa trzymającego go w ramionach perkusistę,
Andrzeja. Rozgląda się, drży, próbuje odegnać obrazy, które jeszcze goszczą w
jego umyśle.
– Miałem
chory sen…
– Spokojnie.
To tylko sen. – Cichutki męski głos uspokaja, a usta
Daniela, który chce opowiadać, zostają zamknięte długim mocnym pocałunkiem. –
Tylko sen…
I choć w głowie
Daniela jakiś wstrętny głosik szepcze, że to nie był tylko sen, to chłopak
oddaje namiętnie pocałunek i podniecony wchodzi w ukochanego tak, jakby miał
poznać miłość po raz ostatni w życiu.
6
Minął miesiąc. Znowu
miałem okazję obserwować ich razem. Lecz dzisiaj… Byli jacyś inni. Znałem ich
charaktery, ale nie zawsze miałem dostęp do ich umysłów. Czasem widziałem ich
myśli, ale nie za każdym razem. Nie w tej chwili. Czasem wiedziałem tylko to, co
wypowiadali na głos. A dziś… Dziś mówili niewiele.
Spacerowali bez celu.
Ciszę przerywali nic nieznaczącymi półsłówkami, mało ambitnymi, urywanymi
dialogami. O życiu, o świecie, o miłości, o pasji, o pragnieniach. O wszystkim,
a zatem o niczym.
Gdy nadszedł czas
rozstania, żadne z nich nie miało
ochoty iść w swoją stronę. Przeczuwali coś, lecz nie wiedzieli co. Ja ten
strach w pełni rozumiałem, choć ich intuicja naprawdę mnie zadziwiała.
– Czy
my… No wiecie… Czy… – Marcin próbował zebrać myśli. Przyjaciele patrzyli na
niego wyczekująco. Nie poganiali. W ich głowach też goniły pytania, na które
szukali odpowiedzi. – Czy my naprawdę jesteśmy bogami?
– Słucham?
– spytałem, lecz nie mogli mnie usłyszeć. Mimo to, słowa wydarły się z mych ust samoistnie. Byłem wściekły!
– Jesteśmy. – Aneta się uśmiechnęła. W jej głowie pojawił się obraz wczorajszej upojnej
nocy spędzonej z nowo poznanym
chłopakiem. Przypomniał się jej smak jego ust i jego krwi… Wybuchnęła śmiechem, wspominając jego szalone wizje, gdy
mówił, że kiedyś będzie prawdziwym wampirem i z niej uczyni swą wampirzą
królową. Na śmiech nikt nie zwrócił
uwagi.
– Jesteśmy
– potwierdził Daniel.
Uścisnęli się. Marcin
odwrócił się i odszedł. Jego płaszcz łopotał za nim na wietrze, przypominając skrzydła samego Mefistofelesa,
o ile Mefistofeles miałby mieć skrzydła.
Aneta i Daniel
popatrzyli sobie w oczy. Mieli dziś ten sam, błękitny odcień tęczówek. Odcień,
którym obdarzeni są tylko ludzie bardzo starzy, którzy bardzo wiele przeżyli.
Przytulili się, wiedząc, że przez
najbliższy miesiąc się nie zobaczą i odeszli
w kierunku swoich domów, swoich spraw, swojego życia.
7
Umięśniona pierś
unosiła się i opadała. Powolny rytm oddechów, cichy świst powietrza. Daniel
uwielbiał ten moment, gdy budził się pierwszy. Mógł po prostu się delektować.
Chwilą. Miłością. Widokiem wtulonego ciała. Jego ciepłem.
Nie znał tego stanu
wcześniej. A właściwie: wydawało mu się, że zna, dopóki nie spotkał Andrzeja.
Tamtego słonecznego dnia, pięknego niczym w kiczowatej komedii romantycznej, gdy
ptaki ćwierkają, a pełen marzeń wokalista rozwiesza plakaty o castingu w całym
mieście, nie spodziewał się, że świat stanie na głowie. Wystarczyła chwila:
jedno spojrzenie przechodzącego obok mężczyzny, jego zainteresowanie
ogłoszeniem, kilka pytań o klimaty zespołu. Nagle wszystko, co było ważne,
straciło na znaczeniu. Przygodny seks przestał być ekscytujący, picie do
nieprzytomności nie sprawiało radości, cowieczorny podryw przestał kusić.
Pragnął jednego: poznać serce nieznajomego.
Zaprosił go na próbę.
Dla pewności wymienili się numerami. A potem historia już do złudzenia
przypominała te opisywane w tanich romansach: spojrzenia, dotyki od niechcenia,
randki i starannie dobierane słowa. Pierwszy pocałunek, pierwszy seks, pierwsza
miłość.
Jednocześnie: strach.
Bał się przyjaciół.
Jak zareagują, gdy zdradzi, że kocha? Że został zniewolony? Ktoś jeszcze się
dla niego liczy, nie są już tylko „oni troje, bogowie”?
Zareagowali
wspaniale. W gasnącym świetle księżyca objęli go i powiedzieli, że cieszą się
jego szczęściem. Potem długo stali nad brzegiem jeziora. Choć ich oczy patrzyły
w dal, to każde z nich spoglądało w głąb
siebie. Daniel był pierwszym, który się wyłamał, odważył dekadencki smutek
doprawić miłością. Paradoksalnie jego czucie stało się intensywniejsze. Teraz
nie martwił się tylko o siebie – martwił się też o kogoś. Śmierci bał się jeszcze bardziej – bo miał dla kogo
żyć. Niepokojące myśli nawiedzały go wyraźniejsze, a koszmary były częstsze –
bo troszczył się, a troska zawsze związana jest z niepokojem.
Kochał to nowe
spojrzenie na świat. W książkach miłość zawsze przypomina różowy obłoczek,
którym bohaterowie oddychają. Jego miłość była ołowianą kulą, którą połknął
wraz z pierwszym pocałunkiem. Czasem rozgrzaną od namiętności, czasem ciężką i
duszącą od strachu i zmartwień.
Andrzej drgnął, coś
wymamrotał, krótki zarost połaskotał kochanka w ramię.
– Pssst… –
Daniel pogładził go po włosach, a potem wyswobodził się z objęć, starając się go nie zbudzić.
Podszedł do ogromnego
okna. Lubił to mieszkanie z widokiem na całe miasto. Mógł obserwować ludzi
wielkości mrówek i samochody niczym pudełka od zapałek. Gonitwa świateł i
kształtów hipnotyzowała go, majaczący w oddali horyzont zachwycał równą linią.
Wiedział, że nigdy
nie byłoby go stać na taki luksus.
– Skąd je masz?
– spytał, gdy pierwszy raz przekroczył próg domu swojego mężczyzny.
– Rodzice.
Rozpieszczeni bogacze. Myśleli, że kupując mieszkanie, pozyskają moją miłość.
Te słowa nie
wstrząsnęły Danielem. Był pod wrażeniem, że można mieszkać w najpiękniejszym
miejscu miasta i jednocześnie tego miejsca nienawidzić. Ten emocjonalny
paradoks był mu tak bliski, że rzucił się wtedy na Andrzeja bez pytania, posiadł go bez żadnej gry wstępnej.
Dwie przeklęte dusze
złączone w jedność. Tak piękne w swej nienawiści.
Wysoko na niebie
zamigotał samolot, a Daniel poczuł na plecach pocałunek.
– Sam wstałeś?
Ładnie to tak? – Andrzej głos miał
głęboki, niski, nawet gdy się droczył.
– Przepraszam,
nie chciałem cię obudzić.
– Jest już
południe! – Śmiech wypełnił przestrzeń. – Zrobię jajecznicę.
Daniel się
uśmiechnął. Był szczęśliwy. Tak po prostu, cholernie szczęśliwy.
8
Tego wieczoru Aneta
siedziała sama w pokoju. Godzinę temu odebrała wiadomość, że znajoma złamała
nogę i odwołuje sesję. Nie uwierzyła
zdzirze! Wkurzyła się! Kolejna rozkapryszona modelka nieszanująca czasu innych!
Skuliła się na
kanapie i zastanawiała, co ze sobą
zrobić. Czuła się podle. Nienawidziła wieczorów. Wielokrotnie zastanawiała się,
dlaczego są takie straszne. Wniosek był jeden.
Wieczorem była sama.
Wszystkie myśli i wyrzuty dopadały ją,
gdy słońce chowało się za horyzontem. Wieczory oplatały jej duszę bolesnymi
pętami świadomości przemijania. I świadomości grzechów, które miała na
sumieniu.
Chwyciła tomik
poezji, „Kwiaty zła”, zawsze leżący
na jej biurku, jednak słowa Charlesa,
zamiast przynieść ukojenie, powiększyły narastającą w niej apatię. Od dawna
była smutna, wiedziała o tym. Póki miała co robić, póki działała, wszystko było
w porządku. Lecz gdy nastawały spokojne, leniwe dni, dopadała ją melancholia.
Ból istnienia.
I wtedy przyszła jej
do głowy straszna, choć jednocześnie piękna myśl. Uśmiechnęła się do siebie,
wstała.
Mściłem się.
Podeszła do okna i
wyjrzała na zewnątrz. Gwiazdy na niebie świeciły wyjątkowo jasno, a księżyc
miał wspaniały, czerwony odcień. Mimo panującego na dworze chłodu przekręciła
klamkę, szarpnęła.
Okno ustąpiło z
cichym chrzęstem. Wciągnęła powietrze, dotknęła parapetu. Czuła się dziwnie,
lekko, niepewnie.
– Nie
odpowiadamy za swój los – powiedziała na głos. Czuła, że dzieje się coś
dziwnego. Wiedziała, że to nie są jej słowa, choć wypłynęły z jej ust.
Rozejrzała się po
pokoju i wtedy ujrzała to, czego potrzebowała. Długa, czarna, lateksowa linka
leżała w kącie, zwinięta niczym wąż.
Kusiła, prowokowała swą gładkością i wspomnieniem chwili, gdy ten raz, jedyny,
oddała się Danielowi, pozwoliła mu się związać
i wyzwolić jego chore zamiłowania do dominacji… A potem oczywiście ona go
związała.
To jedno wspomnienie
zapiekło ją łzami pod powiekami.
Zaraz po nim pojawił
się kolejny obraz. Chłopaka, którego imienia nawet nie znała, a który dał jej
największą rozkosz w życiu. Wszedł w nią gwałtownie, bez zapowiedzi. Schylała
się po obiektyw. Przykusa spódniczka odsłoniła to, czego celowo nie zasłoniła
majtkami. Wiedziała, że patrzy. W odbiciu lustra widziała jego narastającą
erekcję. Ale nie spodziewała się, że tak szybko znajdzie się obok, przygniecie
ją do ściany, zgwałci, dając
szczęście, jakiego normalnym, spokojnym seksem w sobie obudzić nie umiała.
To był dobry sposób
na szczęście. Jej sposób. Zapraszała największych przystojniaków do siebie,
robiła im w pełni profesjonalne sesje – akty, oczywiście – a potem – zależnie
od sytuacji – albo ich związywała i dosiadała, albo związywała sobie ręce, mówiąc: „a teraz zapłacisz za zdjęcia”.
Do tej pory nikt jej nie odmówił.
Wtedy czuła, że
dosięga boskości. Teraz czuła, że właśnie wtedy boskość traciła. Sięgnęła po linkę i zrzuciła z siebie ubranie.
Smutek jej serca mieszał się z nieszczerym uśmiechem na twarzy, który nauczyła
się nosić zawsze, niezależnie od sytuacji. Obwiązała szczupłą szyję, pełną malinek po wampirzych zapałach
Marcina, a drugi koniec przerzuciła przez klamkę od okna i zrobiła supeł.
Dokładnie go zaciągnęła.
Wyszła na parapet.
Chłodny powiew owionął jej ciało, które natychmiastowo zareagowało podnieceniem. Głos w jej głowie wyszeptał
słowa: „Święć się imię Twoje”, które
bezczelnie powtórzyła,
zniekształcając: „Święć się imię
moje, przyjdź królestwo moje, bądź wola moja”. Niczego się nie bała, niczego
nie czciła.
Wykonała krok do
przodu. Spadała wyjątkowo długo, a przynajmniej jej te ułamki sekundy dłużyły
się w nieskończoność.
Usłyszałem trzask
łamanego karku. Patrzyłem, jak idealna istota o białej skórze wisi na linie.
Obserwowałem krzyczących przechodniów –
najpierw jednego, a potem dziesiątki gapiów, którzy nie wiedzieli, czy krzyczą
ze strachu, czy z fascynacji.
Widziałem karetkę, której niebieskie światła rozjaśniły noc, i sanitariuszy,
którzy wyłamywali drzwi, byle tylko dostać się do mieszkania.
Nie zapłakałem nad jej
ciałem. Pojawiła się obok, ubrana w długą zwiewną czarną suknię, tak obcisłą,
że było widać, że nie ma na sobie bielizny. Chwyciłem ją za dłoń i bez słowa
odeszliśmy razem w ciemność.
9
Marcin siedział w
oknie i obserwował dom rudowłosej.
Miał już na sobie
wysokie do kolan glany, by móc wybiec z domu od razu wtedy, gdy ona zjawi się w
drzwiach.
Minuty się dłużyły,
smętna muzyka rozdzierała ciszę.
Godzina za godziną,
oddany swej pani, siedział w oknie, owładnięty fascynacją czekał, aż znów mu się ukaże, pozwoli ogrzać w
swym blasku.
Najpierw ujrzał
płomienne włosy, a dopiero potem resztę sylwetki. Zgrabnym, wyćwiczonym (bo co
nie było w nim wyćwiczone?) ruchem chwycił jedwabny płaszcz leżący na parapecie
i wybiegł z domu.
Szedł za rudą krok w
krok. Dziś nie ukrywał się, nie czuł potrzeby stapiania z cieniami. Po prostu
szedł.
Gdy dziewczyna
skręciła w wąską ciemną uliczkę – ucieszył się. Zbliżył się do niej na
odległość dziesięciu kroków. Spojrzał przez ramię. Jedyne źródło światła bardzo
się oddaliło.
Uśmiechnął się,
bowiem szczęście sprzyja bogom.
Zbliżył się jeszcze
bardziej. Odległość sześciu kroków. Pięciu. Czterech.
I wtedy dziewczyna
się zatrzymała. Nie usłyszała go, skąd. Dźwięk hałaśliwej, punkowej muzyki w
słuchawkach doskonale zagłuszał otoczenie… Ale… Wyczuła go.
Odwróciła się
błyskawicznie, jednocześnie ściągając słuchawki, w każdej chwili gotowa do
ucieczki. Napiął wszystkie mięśnie, jak w
zwolnionym tempie widział jej obracającą się ku niemu twarz.
– Ach,
to ty – powiedziała z ulgą w głosie.
– Ja?
Szok. Dezorientacja.
Jego myśli zaczęły gnać, adrenalina w żyłach przyspieszyła. Nie tak to miało
wyglądać! Nie tak!
– Ty, a kto inny! – Roześmiała
się, ale widząc grymas złości na jego twarzy, opanowała emocje. –
Mieszkasz dwa domy dalej, prawda? Też idziesz do klubu?
Jej szczebiotliwy
głos zszokował go. Fakt, że go poznała, wywołał furię.
Z całej siły pchnął
ją na ścianę, wyciągając z kieszeni
długi nóż.
– Jesteś piękna
– wyszeptał jej prosto do ucha. Znów to czuł: władza. Zaczęła się szarpać, zatkał
jej usta, przytknął ostrze do szyi. Wypełniała go radość. Jej ciało wiło się
pod nim, każdy fragment drobnej sylwetki próbował przełamać barierę stalowych
mięśni. Jej biust drażnił jego pierś,
gdy próbowała się wyrwać; jej zapach doprowadzał do szaleństwa. Szarpnął ją za
włosy, pchnął na ziemię, wyrywając
rudy pęk. Upadła, a on prosto na nią, przygniótł ją całym ciężarem. Był pewien,
że czuje jego wzwód na udach i ta myśl bardzo mu się spodobała.
Wbił nóż prosto w jej
otwarte do krzyku usta. Dopchnął. Ostrze wślizgnęło się w gardło, a potem
przebiło przełyk, odbierając dziewczynie jakąkolwiek możliwość wydawania z
siebie dźwięków. Poczuł, jak jej ciało konwulsyjnie drga pod jego, obserwował, jak gasną jej oczy. Popchnął ostrze i
trafił na twardą tkankę, zapewne czaszkę, a może kręgosłup. Krwawa piana
sączyła się z otwartych ust, z których groteskowo wystawał kawałek drewnianej
rękojeści. A on mógł tylko z pasją obserwować jej oczy, te zielone kocie oczy,
coraz bardziej szklane.
Trwało to sekundy.
Zgasła.
Uśmiechnął się i
wstał. Oblizał zakrwawione palce, zabrał nóż. Rozkoszował się chwilą, studiował
jej martwe ciało, analizował każdą emocję. Nie wiedział, co nim kierowało. Jednak teraz poczuł, że naprawdę jest bogiem.
Panuje nad ludzkim życiem. I co ważniejsze – w końcu wiedział, jak opisać tę ostatnią scenę powieści,
która stanie się bestsellerem.
Gdy wracał do domu, zastanawiał się tylko nad jednym: skąd w
jego kieszeni wziął się nóż? Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go tam schował. Zresztą,
nie tak planował spędzić ten wieczór – wychodził z postanowieniem, że w końcu
odważy się zagadać. Mimo to czuł, że postąpił prawidłowo. Szczęście krążyło w
żyłach, uśmiech kwitł na jego twarzy. Życie znów było fascynujące!
***
– On też –
wyszeptałem do Anety, która przyglądała się całej sytuacji. – Tylko jeszcze nie
teraz.
Pytanie w jej oczach.
Chwila wahania – czy powinna wiedzieć?
Skinęła głową, jakby
usłyszała moje myśli, choć wiedziałem, że to niemożliwe.
– Ma raka.
Został mu rok. Ale spokojnie, najpierw wyda książkę i osiągnie swój cholerny,
wymarzony sukces – wyjaśniłem i pociągnąłem ją po raz kolejny za sobą,
pozwalając, by przestrzeń wokół nas
uległa zakrzywieniu.
10
– Nigdy tu nie
byłam, wiesz?
Zawsze dziwił mnie
ludzki zwyczaj zadawania pytań oczywistych. Wiedziała, że wiem wszystko, tak
samo jak wiedziała, że do tej pory nie odpowiadałem na żadne jej pytania,
których od chwili śmierci zdążyła zadać wiele: kim jestem, gdzie jestem, jaki
jestem, po co jestem?
Siedzieliśmy na
kanapie w pokoju Daniela. Nie mógł nas widzieć, choć my widzieliśmy go dokładniej niż kiedykolwiek. Chodził po
pokoju i wykrzykiwał nieskładnie urywki zdań, wyraźnie zdenerwowany, płacząc i
o coś błagając stojącego w kącie Andrzeja. Aneta bezskuteczne próbowała
zrozumieć, o co chodzi. Nic dziwnego
– spóźniliśmy się o dziesięć minut. Nie zobaczyliśmy wstępu do tragedii godnej
starożytnej Grecji.
Za to czekało nas przepiękne zakończenie.
Andrzej podszedł do
Daniela i z całej siły uderzył go w twarz.
– Zdradziłeś
mnie, skurwielu – wyszeptał, szarpiąc
go za włosy i przyciskając jego głowę do stojącego obok stołu. Nie wiedział
właściwie, skąd to podejrzenie – po
prostu się pojawiło. Głos w jego głowie szeptał, że temu dupkowi nie należy
wierzyć. Obcy i natrętny, wypowiadał zdania pełne szczegółów o tym, jak Daniel
pieprzy się z kim popadnie. I o tym,
jak należy odzyskać honor.
– Nie zdradziłem
cię! – krzyknął Daniel, ale błyskawicznie zamknął usta, gdy zrozumiał, że słowa
pogarszają tylko sytuację. Całe życie wierzył w dekadencką rozwiązłość. Teraz, gdy pierwszy raz w życiu dotrzymywał
wierności, oskarżenie to zabolało wyjątkowo mocno. – Przysięgam – wyszeptał.
Andrzej z całej siły
uderzył jego głową o stół. Miał przewagę – był starszy o pięć lat i wyższy o
głowę. Był też perkusistą, który od
grania miał niesamowicie silne ręce, a nie marnym wokalistą jak Daniel, który
tylko trzyma mikrofon i wyje smętne melodie.
Ból był nie do
opisania, choć chłopak nie wiedział, co boli bardziej: maltretowane ciało czy
złamane serce.
– Kocham cię –
spróbował powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko krwawy bulgot. Jego
głowa znów została uniesiona. Zamknął oczy i zacisnął usta, gdy ponownie stół
zbliżył się z niebezpieczną prędkością. Nie mógł złapać oddechu. Krew popłynęła
po twarzy, chrząstka w nosie się przesunęła.
Zaskomlał, choć wiedział, że nie ma zbawienia.
Dopadła go ciemność, gdy Andrzej po raz kolejny uderzył jego głową. Chciał
umrzeć, ale ciągle czuł, ciągle zachowywał przytomność, choć poddał się
całkowicie i modlił o to, by uścisk śmierci przyszedł jak najszybciej.
Gdy oko przy siódmym
uderzeniu zostało wybite rogiem stołu,
wydawał z siebie tylko bulgoczące zawodzenie. Ciągle zachowywał przytomność,
ciągle ból rozszarpywał jego psychikę. Nie umarł
aż do dwudziestego dziewiątego uderzenia, do chwili, gdy jego czaszka pękła pod
dłonią Andrzeja, rozpryskując mózg niczym malinową galaretkę po blacie stołu.
11
Minął rok pełen
spacerów we troje i wiecznie mi zadawanych pytań, na które nie reagowałem.
Tłumaczyłem sobie, że tak jest łatwiej, ale gdzieś pod skórą czułem, że się
boję. Ciągle miałem nadzieję, że zmienię zdanie. Dopiero gdy dołączył do nas
Marcin, zabrałem ich do tego parku, w którym lubili przebywać. Wyglądaliśmy
przepięknie. Mieliśmy długie, czarne
szaty i także długie, rozpuszczone włosy.
– Jak wampiry –
śmiała się Aneta, przytulając
chłopaków, szczęśliwa, że nie widać po nich nic ze sposobu, w jaki umarli. Byli
piękni, piękniejsi niż za życia, blask już od nich nie bił – oni byli tym blaskiem. Z radością
obserwowałem ich radość, spijałem z ich twarzy każdy uśmiech, każdą łzę, którą
ich niematerialne ciała mogły uronić.
Sielanka nie trwała
długo. Marcin, nieprzywykły, że nie odpowiadam na pytania, spytał o to, o co
pytano mnie w ostatnim czasie po kilka razy dziennie:
– Kim
my jesteśmy?
Wziąłem głęboki
oddech. Wiedziałem, że to koniec. Nie ma już odwrotu. Zebrałem myśli.
– Powoli…
Koniec z ciągłym egoistycznym „ja” czy „my”. Spytaj, kim ja jestem.
– Kim
więc ty jesteś?
– Kimś,
kogo śmieliście wiecznie obrażać.
– Nie
rozumiem – odezwał się Daniel. Trzymał się drzewa i wirował wokół niego,
nieustannie zachwycony swą nową fizycznością. Wciąż z tą samą gracją, z jaką
poruszał się za życia. Patrzenie na niego było jak słuchanie najlepszego
skrzypka na świecie. Wyzwalało.
Spuściłem głowę,
podszedłem do brzegu jeziora. Spojrzałem na swe odbicie. Stary, piękny
człowiek.
Wszyscy się we mnie
wpatrywali. W końcu zbliżyła się Aneta.
Dotknęła mej twarzy… Czułem, że zrozumiała. Gładziła mnie po policzku, a jej
oczy stawały się coraz większe. Choć nie musieliśmy oddychać, to wyzbycie się
ziemskich nawyków zawsze zajmuje dużo czasu. Westchnęła więc głośno,
uśmiechnęła się, a ja odpowiedziałem
uśmiechem.
– Jesteś
Bogiem – wyszeptała.
– Mądre
dziecko.
– Ale…
Co robisz na Ziemi?
– Powiedz
w końcu, o co tu chodzi! – Od krzyku
Marcina zerwały się kruki z drzew.
Przez chwilę
patrzyliśmy na chmurę czarnych ciał, która oddalała
się w popłochu. Zawsze fascynowały mnie zwierzęta – one, w
przeciwieństwie do ludzi, mnie widziały.
– Usiądźcie
– zacząłem swą historię największym z możliwych banałów, czyli czynnością
siadania. Ciągle odwlekałem, ciągle chciałem mieć możliwość odwrotu, choć tak
naprawdę straciłem ją już dawno.
Wykonali polecenie.
Patrzyłem na gładką taflę wody. W
nocy zdawała się czarna. To był ten moment, ta chwila. Mogłem przemówić. Gdy
zacząłem, głos mi drżał.
– Stworzyłem
świat wiele milionów lat temu… Siedem dni i tak dalej… Znacie tę historię. I
stworzyłem ludzi. Jednak nie wyglądali oni tak, jak podaje Pismo. Stworzyłem
ich na swoje podobieństwo, jednak jako istoty słabsze, choć piękne… Jako
aniołów.
– Aniołów?
– wyszeptał Daniel, choć szybko się zreflektował, że nie wypada mi przerywać.
– Każdy
stąpający po Ziemi człowiek był, jest
i będzie aniołem. Kiedyś o tym wiedzieliście… Bo wierzyliście w istoty, którymi
jesteście. Potem przestaliście… Z fascynacją obserwowałem rozwój ludzkości.
Początkowo chciałem, byście byli
szczęśliwi, byście osiągali to wszystko, co teraz jest wam dane. Mijały lata.
Coraz brzydszy stawał się świat i coraz mniej ludzi mnie kochało. Nikt nie
wierzył w anioły, nikt nie wierzył w Boga. „Nie wierzę już w nic” – mówił poeta, a ludzkość mu przytakiwała. I nagle…
Ujrzałem was. Waszą fascynującą trójkę, od której nie byłem w stanie odwrócić
swej uwagi.
Zrobiłem pauzę.
Czekałem: na szok, na pytania, na wściekłość czy radość. Siedzieli niczym
zahipnotyzowani. Delikatne uśmiechy błądziły po ich twarzach, w oczach tańczyły
iskierki. Spojrzałem na niebo i kontynuowałem opowieść:
– I
zrozumiałem, że nienawidzę tego świata! Miałem dość opiekowania się ludźmi,
którym na mnie nie zależało. Jednak czy go zniszczyć? Tyle lat anielskiej walki
o rozpustę i brzydotę? To wydało mi się bez sensu… Zamiast tego porzuciłem
niebo. Widzicie, wykląłem sam siebie,
stając po stronie szatana, który,
notabene, nie istnieje. To alegoria. Jestem
nadal bogiem, ale nie takim, jakim mnie postrzega Kościół. Nienawidzę tych wszystkich modłów, tej cholernej polityki,
która każe ludziom cierpieć w moim imieniu! Wyrzekłem się wszystkich religii,
które narzucały wiarę we mnie, na rzecz życia na Ziemi, wśród aniołów, które aniołami nie są. Nienawidzę i dobrze mi
z tym. Dobrze, rozumiecie?! – Ostatnie słowa wykrzyczałem. Zawiał wiatr, woda
na jeziorze zafalowała. Znów czekałem na reakcje – radość, wściekłość,
potępienie. Cisza brzęczała mi w uszach. Ci, którzy zadawali tysiące pytań na
minutę, teraz milczeli.
– Moje
dzieci, moje kochane dzieci… Świat się rozpada, a nie chciałem czekać, aż wasze
życie samoistnie się zakończy. Pragnąłem mieć was koło siebie już, teraz,
zaraz, ponieważ czułem w was braci… Dopiero teraz to rozumiem. Potępiłem sam
siebie, bowiem zakochałem się w potępionych duszach.
– To
herezje. – Roześmiał się Marcin figlarnie.
– Czy
Bóg nie może prawić herezji? – zapytałem retorycznie, odpowiadając śmiechem. – Już nie ma tej istoty, która opiekowała
się światem; świat nauczył się sam
sobą opiekować. Pora, bym ja zaczął
coś znaczyć. Póki anioły były anielskie,
myślałem, że tylko dobro i płynąca z niego nuda istnieją. Wy mnie nauczyliście
nowego spojrzenia. Nie będziemy nikogo krzywdzić, ale też nie będziemy nikim
się przejmować. Jesteście moimi Upadłymi Aniołami i od tej pory robimy tylko
to, na co mamy ochotę. Oddajemy się rozrywkom, pasjom, nie przejmujemy się
niczym. Świat sobie poradzi. Czeka go wojna, zapewne niejedna. Ale z bogiem czy
bez, anioły, czyli ludzie, nauczyli się funkcjonować. Teraz mam was. Chcę,
byście nauczyli mnie czerpać z życia tę samą pasję, którą wy czerpiecie z
każdym nowym dniem. Mam dość jednoznaczności, mam dość miałkości swego losu.
– Ale…
Jesteśmy dobrzy czy źli? – spytała Aneta, pozwalając, by te słowa dręczące każdą wrażliwą duszyczkę zawisły w powietrzu.
– Nie
ma dobra i zła. Jest tylko prawda. Nie ma potępienia. Jest tylko nasza
psychika, która wytwarza nam takie życie, jakiego pragniemy. I jest ta dziwna
miłość, którą ja was obdarzyłem, którą wy darzyliście siebie i którą, mam nadzieję, obdarzycie także mnie.
Wszyscy troje się
uśmiechnęli. Wstali. Podeszli do mnie wolnym krokiem i objęli. A potem chwycili
mnie za dłonie i poprowadzili w ciemność, tak jak wcześniej ja prowadziłem ich…
Pora zacząć żyć. W świecie pełnym aniołów.
CYTATY
Choć ich oczy patrzyły w dal, to każde z nich spoglądało w głąb siebie.
Jakby bała się swojego towarzystwa, własnych myśli, które w kółko przypominały o bezsensie istnienia.
Spaceruje powoli nad brzegiem stawu, a każdy krok długich, szczupłych nóg w obcisłych skórzanych spodniach wywołuje podniecający dźwięk ocierających się o siebie ud. Jest świadomy tej mocy. Jest świadomy tego, jak ona na niego patrzy. A także tego, jak patrzy na niego on. Odrzuca długie, czarne włosy na plecy, pozwalając, by okryły go jak peleryna i uśmiecha się. (...) I ten jego śmiech – wyćwiczony, diabelski, sprawiający, że ptaki na okolicznych drzewach błyskawicznie podrywają się do lotu.
Dwie przeklęte dusze złączone w jedność. Tak piękne w swej nienawiści.
Czy Bóg nie może prawić herezji?
W książkach miłość zawsze przypomina różowy obłoczek, którym bohaterowie oddychają. Jego miłość była ołowianą kulą, którą połknął wraz z pierwszym pocałunkiem. Czasem rozgrzaną od namiętności, czasem ciężką i duszącą od strachu i zmartwień.
Chwyciłem ją za dłoń i bez słowa odeszliśmy razem w ciemność.
No comments:
Post a Comment