Sunday, January 17, 2021

OPOWIADANIE "Boscy Kochankowie" - Sylwia Błach (z antologii "Kochankowie niedoskonali")

Boscy Kochankowie

Sylwia Błach

Co by było, gdyby sam Bóg stał się o Ciebie zazdrosny? Czy byłby to powód do radości, czy raczej przyczyna rychłej zguby?

Trójka młodych przyjaciół wiedzie przepełnione rozrywką życie w jednym z polskich miast z wdziękiem, który zdaje się szydzić z samej śmierci. Są piękni, są zuchwali, są przepełnieni pasją, która popycha ich do czynów, o jakich inni boją się nawet marzyć.

Swym istnieniem zdają się przeczyć prawom kosmosu i logiki, bo czyż doskonałość nie winna być jedynie wspaniałą ideą? Nie zaś rzeczywistością... Nie obrazą samego Boga!

Ci troje zwracają na siebie wzrok Stwórcy, jednak czy będzie to spojrzenie ciepłe czy lodowate? A może kryje się za nim coś jeszcze innego, coś, czego się najmniej spodziewają?

Zaskakująca opowieść o ludzkiej egzystencji oraz o Bogu, jakiego nie znacie... Bo czy dotąd ktoś inny miał okazję poznać go osobiście?


OPOWIADANIE


1

Bogowie.

A tak przynajmniej o sobie mówili, gdy co miesiąc spotykali się w trójkę, by porozmawiać, upoić się alkoholem, zatańczyć o północy. By skąpać się w swym wzajemnym blasku, oddać miłości i nienawiści, którą darzyli się wzajemnie. Przyjaciele z różnych krańców Polski, radośnie uzależnieni od swojego towarzystwa, lecz też świadomi skutków tego nałogu – zgubnego wpływu, jaki wynika z przebywania obok siebie równie melancholijnych czy, jak woleli, potępionych dusz.

Ona. Metr siedemdziesiąt dwa wzrostu. Burza blond loków przykuwa uwagę każdego mężczyzny, który mija ją na ulicy, jednak dziewczyna nie zwraca na to uwagi, darząc ich wyłącznie pogardą. Plebejstwo!

Przechyla butelkę z absyntem, na którą wydała ćwierć ostatniej pensji, i wypełnia swe różowe, świeże usta ukochanym napojem. Oczy – zwierciadło duszy? Jeśli tak, to jej dusza jest bezkresna niczym ocean. Błękit tęczówek, gdy się uśmiecha, i zimny granat topieli, gdy oddaje się swym myślom. Złym, ale pięknym. Godnym duszy dekadentki. Aneta.

On. Blondyn o seksownej sylwetce – szczupłej, lecz nie wychudzonej. Jedyny na świecie, który potrafi tak się poruszać – niczym cień. Idealne odwzorowanie kociej gracji i męskiej pewności siebie, mieszanka wybuchowa, która sprawia, że nawet gdy klnie i krzyczy w przypływie furii, zdaje się niewyobrażalnie szlachetny. Co chwilę wybucha śmiechem i wykonuje szaleńczy taniec na chodniku.

„Cudownie być potępionym” – wzdycha, gdy siada na ławce obok niej i przejmuje butelkę. Uśmiech, który jest w stanie skruszyć każde serce, spojrzenie, które mrozi krew w żyłach. Daniel.

I jest jeszcze on. Najbardziej wytworny spośród nich, obserwuje przyjaciół tak, jak znudzona kocica zerka na niesforne kociaki. Czuje, że ich miłość do niego jest niczym kajdany. Podrażnia skórę, doprowadza do nieznośnego pieczenia, aż w końcu do bólu. A mimo to kluczyk do nich zeżarł, w przypływie szaleństwa, w przypływie radości, że spotkał takich samych, równie potępionych, równie samotnych. Indywidualista, który nie chce, by ktoś go ograniczał, a z radością miesiąc w miesiąc gna, by znów dać się zakuć w łańcuchy miłości.

Spaceruje powoli nad brzegiem stawu, a każdy krok długich, szczupłych nóg w obcisłych skórzanych spodniach wywołuje podniecający dźwięk ocierających się o siebie ud. Jest świadomy tej mocy. Jest świadomy tego, jak ona na niego patrzy. A także tego, jak on patrzy na niego. Odrzuca długie, czarne włosy na plecy, pozwalając, by okryły go jak peleryna i uśmiecha się. Podchodzi do nich. Chwyta butelkę, pije. Absynt, nektar bogów… I ten jego śmiech – wyćwiczony, diabelski, sprawiający, że ptaki na okolicznych drzewach błyskawicznie podrywają się do lotu. Marcin.

Oni są artystami. Są przeklętymi kochankami. Władcami świata. Bogami.

Tych określeń nieustannie używają.

Piękni, młodzi, pewni siebie i inni od otaczającego świata. Pełni emocji, uczuć, żalu, bólu, cierpienia, łez, smutku… Ale przede wszystkim pełni miłości, której nikt nie chce, o którą walczą każdym swym oddechem. Mogliby być normalni – zdjąć mroczne ubrania, znaleźć szczęście, założyć rodzinę. To nie jest trudne.

Wolą być dekadenccy. Przecież to piękne!

Och, pieprzeni artyści! Jak ja ich kocham i nienawidzę jednocześnie!

 

 

2

 

Aneta siedziała przed lustrem i bezmyślnie gapiła się w odbicie. Obok stał statyw, a na biurku, po drugiej stronie pokoju, leżał profesjonalny aparat fotograficzny. Do nóg dziewczyny łasił się rudy kot, jednak nie zwracała na niego uwagi. Czuła potrzebę ciągłego bycia w ruchu, a jak na złość ostatnie kilka dni nie przyniosło nic nowego – żadnych wyzwań, doznań, emocji! Gdy zaplanowane sesje zdjęciowe nie wypaliły, poczuła, jak świat osuwa się jej spod stóp. Skreślała pozycje w kalendarzu z drżeniem rąk, czując, jak jej życie znów staje się bezsensowne. Modelkom kulturalnie kazała się pieprzyć, gdy przez SMS poinformowały ją o zmianie planów. Oczywiście nie odpisała tak, jak pomyślała i wypowiedziała. Zamiast tego wyklepała znaną formułkę: „Nie ma sprawy, kiedy indziej”. Trzeba być wytwornym.

– Jak te dni się dłużą, jaki świat jest miałki! – Poderwała się z krzesła i zaczęła spacer po pokoju. Nieświadomie wykonywała na podłodze znak krzyża, powtarzając w głowie jedno słówko: „bogini”. Jakby się bała, że wykreowana rzeczywistość pryśnie z powodu kilku dni nudy. Jakby bała się swojego towarzystwa, własnych myśli, które w kółko przypominały o bezsensie istnienia.

Musiała działać!

Spojrzała na zegarek. Ten dzień miał być lepszy od ostatnich. Za dwie godziny przyjeżdżał Marcin, a za trzy w jej domu miał się pojawić Daniel. Wiedziała, że ten wieczór będzie udany. Powtarzała to sobie, odkąd w terminarzu – futrzanym przyjacielu noszonym zawsze w torebce – zaznaczyła tę datę na fioletowo. To właśnie kalendarz wyznaczał rytm jej dni, a spoglądanie w przód, na kolejne zamalowane wszystkimi kolorami tęczy daty, przypominało, że życie może być fascynujące, że jej los nie jest wcale tak nudny, jak zwykła sobie wmawiać w chwilach zwątpienia.

Chwyciła leżącą na łóżku sukienkę, wyciągnęła z szuflady różany balsam i z radością oddała się przyjemności płynącej z pielęgnacji swego nieskazitelnego ciała.

Wyłączyła myśli – były tylko dłonie błądzące po udach, biodrach, wąskiej talii, krągłych pośladkach. Zachwycona swoją skorupą, zamknęła myśli w szczelnym pudełku.

 

 

3

 

Znowu byli razem. Szli powoli wzdłuż głównej ulicy miasta. Udawali, że nie zwracają uwagi na mijających ich ludzi, którzy z niezdrowym zainteresowaniem lustrowali ich stroje. Udawali przed sobą wzajemnie, ale przede mną ukryć tych myśli nie mogli. Radości, że ktoś ich dostrzega; szczęścia, że nie są przezroczyści jak całe otaczające ich społeczeństwo.

Dyskutowali na tematy błahe, wymieniając uwagi dotyczące witryn sklepowych czy wspominając o ulubionych serialach. Urywki zdań, pojedyncze słowa. Konwenanse.

W końcu dotarli do parku. Wokół panowała cisza. Gwiazdy na niebie uparcie próbowały się przebić przez chmurę świateł ulicznych latarni. Byli sami wśród różanych krzewów, które o tej porze nocy pachniały wyjątkowo mocno.

Marcin wyjął komórkę i puścił z niej jakąś smutną piosenkę. Aneta położyła się na kolanach Daniela, a ten mimowolnie pogładził jej włosy, patrząc gdzieś w przestrzeń. Cieszyli się sobą, tak po prostu.

– Jak ci idą próby? – Marcin przerwał ciszę.

Gdzieś w oddali przejechał samochód. Pisk opon, krzyk i znowu cisza.

– Doskonale. W końcu znaleźliśmy perkusistę. – Ekscytacja Daniela zdawała się namacalna, powietrze naelektryzowane. – Jest doskonały. Świetnie gra, komponuje, ale też doskonale się prezentuje. Zaczęliśmy nagrywać, już wkrótce wydamy album.

– Macie wytwórnię? – Wtrącenie Anety zgasiło nastrój.

– Znajdziemy.

Zamilkli. Parkiem szła młoda dziewczyna. Dżinsy, blond włosy związane w kucyk, ogromne słuchawki na uszach i trampki. Obserwowali ją przez chwilę wygłodniałym wzrokiem, myśląc dokładnie o tym samym: smakowita. Marzyli o wampiryzmie, marzyli o spijaniu krwi z bezbronnych istot, o władzy, którą daje nieśmiertelność.

Dziewczyna zniknęła za zakrętem. Kontemplowali jeszcze przez chwilę swoje cudne wizje o zabijaniu, wysysaniu, odbieraniu tej ostatniej kropli. Potem Daniel zwrócił się do Marcina:

– A jak tam twoja książka?

– Piszę ostatni rozdział. Ale czegoś mi brakuje, jednego uczucia. Nie wiem, jak je opisać…

– Może spróbuj je przeżyć? – Aneta drgnęła, niebo przecięła spadająca gwiazda. – Wiesz… Jedynym sposobem, by oprzeć się pokusie, jest się jej bezwzględnie podporządkować…

– Kochany Wilde – wyszeptał Daniel.

– A jedynym sposobem, by umieć o czymś mówić, jest to przeżyć – dokończyła myśl Aneta, uśmiechając się do nieba.

Po chwili niczym jeden mechaniczny organizm zerwali się na nogi i trzymając za ręce, ruszyli w stronę ciemności. Pogrążeni w marzeniach.

Obserwowałem ich, stojąc na uboczu, jakbym chciał się ukryć, choć byłem świadomy, że nie są w stanie mnie dojrzeć. Fascynowała mnie trójka dusz tak oddanych swym fantazjom, o skrajnych osobowościach, a jednak doskonale ze sobą współgrających. Chciałem poznać ich życie, choć powtarzałem sobie, że nie mam na to czasu. Miałem tyle do zrobienia, tyle ważnych spraw do skontrolowania, tyle kwestii do omówienia!

A może nie miałem? Może to właśnie było do zrobienia? Zrozumienie?

Dzisiaj już wiem, co mną kierowało. Instynkt przetrwania.

 

 

4

 

Odgłos równomiernych kroków niósł się między kamienicami. Gdzieś w oddali szumiały samochody, kilka pięter wyżej słychać było kłótnię, z innego okna dochodziły ekstatyczne okrzyki. Marcin lubił zmierzch i to uczucie, gdy szarość oplatała go swymi mackami. Wydawało mu się wtedy, że jest prawdziwie boski, niewidzialny. Było w tym uczuciu coś przyjemnie podniecającego. Świat o tej godzinie zdawał się całkiem inny – wyprany z kolorów, ale jakby bogatszy w emocje. Godzina przejścia z jasności w ciemność, chwile, gdy w ludziach już odzywają się nocne, pierwotne instynkty, ale są jeszcze tłamszone przez dzienne konwenanse.

Teraz Marcin podążał za rudowłosą dziewczyną o bardzo ostrych rysach. Od chwili, gdy wprowadziła się w jego okolicę, za każdym razem, kiedy widział, że wychodzi z domu, szybko wciągał buty i szedł za nią. Przypominała mu bohaterkę jego książki – równie piękna, równie obca, równie tajemnicza.

Szedł, krok w krok za nią, obawiając się zdemaskowania.

Nigdy nie odważył się odezwać. Tak pewny siebie, dumny i pyszny, bał się konfrontacji z tą delikatną istotą. Bał się, że skazi ją swym mrokiem, a wtedy zabije jej wewnętrzne… Właściwie, to co zabije?

Jej dobro? Tego nie można zniszczyć. Blask? Absurdalne. Urodę? Cóż za nonsens! Mimo to, bał się. Po prostu.

I dlatego po każdym wieczorze spędzonym tak samo jak ten, krok w krok za jej drobnymi kroczkami, nim nie skryła się w kamienicy o numerze pięćdziesiąt sześć, wracał do domu, siadał przed komputerem i patrzył na litery swego dzieła, którego nie potrafił skończyć. Kogo odwiedzała? Do kogo chodziła tak regularnie, zawsze wieczorem, zawsze po zachodzie słońca? Czemu nie widywał jej nigdy za dnia? Kim była?

Im więcej myślał o swej nowej muzie, tym bardziej wiedział, jakie zakończenie musi mieć pisana przez niego historia. Tylko jak to napisać?!

Cierpiał.

– Jak nikt przedtem – mówił, uśmiechając się mimowolnie, świadom swej wyjątkowości.

– Jak każdy pisarz, który chwilowo się wypalił – dodawałem przekornie. Lecz mnie nie słyszał.

 

 

5

 

Karmazyn. Wszędzie karmazyn! Maleńka łódeczka na środku jeziora, a w niej Daniel. Chłopak rozgląda się, jego oczy skrzą się granatem przerażenia, umysł eksploduje strachem. Wszędzie karmazyn!

Otwiera usta, chwyta oddech, spazmatycznie. Jeden, drugi, krzyczy. Z jego ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Próbuje raz jeszcze, serce wali jak oszalałe. Oddycha coraz szybciej, próbuje wrzeszczeć, cisza brzęczy w uszach. Rozgląda się, szuka wioseł, drży, próbuje wołać – wszędzie cisza. Wstaje, gotów wskoczyć do czerwonej wody, byle uciec, byle jak najdalej od tego strachu i przeklętego uczucia, że to dopiero początek.

Nie skacze. Coś przykuwa jego uwagę. Czerwone, jeszcze bijące serce przepływa obok, odbijając się od burty. Daniel wrzeszczy ciszą, wsadza do wody rękę, w skupieniu próbując zrozumieć, co się dzieje, powtarzając, że musi się opanować. Wyciąga dłoń i już wie, że zwariował.

Z jego bladych palców ścieka świeża, ciepła krew.

Łódź zaczyna przeciekać. Widzi dziurę, bulgoczącą w niej czerwoną materię, widzi, jak krew okrywa dębinę, szczelnie ją otula, barwi, zamyka w uścisku.

Daniel wchodzi na ławeczkę, byle jak najdalej, byle uciec od czerwonej mazi, która zdaje się żyć własnym życiem. Łódź chybocze się, więc chłopak desperacko balansuje ciałem. Krew wciąż się zbliża, jest jej coraz więcej, układa się w dziwne zygzaki, zdaje się sięgać ku nogom chłopaka, który próbuje utrzymać równowagę na wąskiej desce.

Nagle słyszy głos. Głos niczym muśnięcie dłoni kochanka, niczym uspokajająca pieszczota matki. Już wie. Siada.

Z całej siły uderza głową w ławkę. Szum w uszach nie zagłusza głosu, który dalej pieści jego zmysły. Ponownie uderza i czuje, jak z nosa tryska mu taka sama krew, jak w otaczającej go przestrzeni. Nie czuje bólu. Kolejne uderzenie. Jeszcze jedno. Oczy zaczynają puchnąć, krew przesłania obraz, świat staje się czerwony. Uderza, rozrywa wargę o wystający gwóźdź. Krew wypływa z rany, cieknie po twarzy, przesłania widok, pieści zmysły. Chłopak wystawia język, oblizuje wargi, w przebłysku pamięci odnotowuje, że tego gwoździa chwilę temu tu nie było. Zaczyna się zastanawiać, ale znów słyszy głos – ten wściekły podniecony krzyk, rozkazujący ton.

Bij!

Uderza. Włosy zaczynają lepić się do mokrej czaszki, krew płynie coraz gęstszą strużką, lecz to mu nie wystarcza.

Bij!

Wyrywa gwóźdź. Z łatwością, jak gdyby nadludzka moc kierowała jego dłońmi.

– Jesteś bogiem – szepcze głos. – Wbij!

Daniel zdecydowanym ruchem wbija gwóźdź w oko, z całej siły. Wyciąga, obserwuje czerwień. Szuka śladów tkanki na metalu. Nie czuje bólu, nie czuje nic. Wbija jeszcze raz, jeszcze głębiej, próbując dosięgnąć mózgu, chcąc wydłubać różową materię. Wyciąga i wbija. Wyciąga i wbija. W szoku, w amoku, w paranoi uderza raz po raz.

Jedyne, czego pragnie, to by głos znów się odezwał.

Jego krew nabiera czarnej barwy. Walczy z karmazynem o przestrzeń. Przypomina plamy ropy.

I w tym momencie chłopak się budzi.

– Krzyczałeś… – słyszy słowa i dopiero zauważa trzymającego go w ramionach perkusistę, Andrzeja. Rozgląda się, drży, próbuje odegnać obrazy, które jeszcze goszczą w jego umyśle.

– Miałem chory sen…

– Spokojnie. To tylko sen. – Cichutki męski głos uspokaja, a usta Daniela, który chce opowiadać, zostają zamknięte długim mocnym pocałunkiem. – Tylko sen…

I choć w głowie Daniela jakiś wstrętny głosik szepcze, że to nie był tylko sen, to chłopak oddaje namiętnie pocałunek i podniecony wchodzi w ukochanego tak, jakby miał poznać miłość po raz ostatni w życiu.

 

 

6

 

Minął miesiąc. Znowu miałem okazję obserwować ich razem. Lecz dzisiaj… Byli jacyś inni. Znałem ich charaktery, ale nie zawsze miałem dostęp do ich umysłów. Czasem widziałem ich myśli, ale nie za każdym razem. Nie w tej chwili. Czasem wiedziałem tylko to, co wypowiadali na głos. A dziś… Dziś mówili niewiele.

Spacerowali bez celu. Ciszę przerywali nic nieznaczącymi półsłówkami, mało ambitnymi, urywanymi dialogami. O życiu, o świecie, o miłości, o pasji, o pragnieniach. O wszystkim, a zatem o niczym.

Gdy nadszedł czas rozstania, żadne z nich nie miało ochoty iść w swoją stronę. Przeczuwali coś, lecz nie wiedzieli co. Ja ten strach w pełni rozumiałem, choć ich intuicja naprawdę mnie zadziwiała.

– Czy my… No wiecie… Czy… – Marcin próbował zebrać myśli. Przyjaciele patrzyli na niego wyczekująco. Nie poganiali. W ich głowach też goniły pytania, na które szukali odpowiedzi. – Czy my naprawdę jesteśmy bogami?

– Słucham? – spytałem, lecz nie mogli mnie usłyszeć. Mimo to, słowa wydarły się z mych ust samoistnie. Byłem wściekły!

– Jesteśmy. – Aneta się uśmiechnęła. W jej głowie pojawił się obraz wczorajszej upojnej nocy spędzonej z nowo poznanym chłopakiem. Przypomniał się jej smak jego ust i jego krwi… Wybuchnęła śmiechem, wspominając jego szalone wizje, gdy mówił, że kiedyś będzie prawdziwym wampirem i z niej uczyni swą wampirzą królową. Na śmiech nikt nie zwrócił uwagi.

– Jesteśmy – potwierdził Daniel.

Uścisnęli się. Marcin odwrócił się i odszedł. Jego płaszcz łopotał za nim na wietrze, przypominając skrzydła samego Mefistofelesa, o ile Mefistofeles miałby mieć skrzydła.

Aneta i Daniel popatrzyli sobie w oczy. Mieli dziś ten sam, błękitny odcień tęczówek. Odcień, którym obdarzeni są tylko ludzie bardzo starzy, którzy bardzo wiele przeżyli. Przytulili się, wiedząc, że przez najbliższy miesiąc się nie zobaczą i odeszli w kierunku swoich domów, swoich spraw, swojego życia.

 

 

7

 

Umięśniona pierś unosiła się i opadała. Powolny rytm oddechów, cichy świst powietrza. Daniel uwielbiał ten moment, gdy budził się pierwszy. Mógł po prostu się delektować. Chwilą. Miłością. Widokiem wtulonego ciała. Jego ciepłem.

Nie znał tego stanu wcześniej. A właściwie: wydawało mu się, że zna, dopóki nie spotkał Andrzeja. Tamtego słonecznego dnia, pięknego niczym w kiczowatej komedii romantycznej, gdy ptaki ćwierkają, a pełen marzeń wokalista rozwiesza plakaty o castingu w całym mieście, nie spodziewał się, że świat stanie na głowie. Wystarczyła chwila: jedno spojrzenie przechodzącego obok mężczyzny, jego zainteresowanie ogłoszeniem, kilka pytań o klimaty zespołu. Nagle wszystko, co było ważne, straciło na znaczeniu. Przygodny seks przestał być ekscytujący, picie do nieprzytomności nie sprawiało radości, cowieczorny podryw przestał kusić. Pragnął jednego: poznać serce nieznajomego.

Zaprosił go na próbę. Dla pewności wymienili się numerami. A potem historia już do złudzenia przypominała te opisywane w tanich romansach: spojrzenia, dotyki od niechcenia, randki i starannie dobierane słowa. Pierwszy pocałunek, pierwszy seks, pierwsza miłość.

Jednocześnie: strach.

Bał się przyjaciół. Jak zareagują, gdy zdradzi, że kocha? Że został zniewolony? Ktoś jeszcze się dla niego liczy, nie są już tylko „oni troje, bogowie”?

Zareagowali wspaniale. W gasnącym świetle księżyca objęli go i powiedzieli, że cieszą się jego szczęściem. Potem długo stali nad brzegiem jeziora. Choć ich oczy patrzyły w dal, to każde z nich spoglądało w głąb siebie. Daniel był pierwszym, który się wyłamał, odważył dekadencki smutek doprawić miłością. Paradoksalnie jego czucie stało się intensywniejsze. Teraz nie martwił się tylko o siebie – martwił się też o kogoś. Śmierci bał się jeszcze bardziej – bo miał dla kogo żyć. Niepokojące myśli nawiedzały go wyraźniejsze, a koszmary były częstsze – bo troszczył się, a troska zawsze związana jest z niepokojem.

Kochał to nowe spojrzenie na świat. W książkach miłość zawsze przypomina różowy obłoczek, którym bohaterowie oddychają. Jego miłość była ołowianą kulą, którą połknął wraz z pierwszym pocałunkiem. Czasem rozgrzaną od namiętności, czasem ciężką i duszącą od strachu i zmartwień.

Andrzej drgnął, coś wymamrotał, krótki zarost połaskotał kochanka w ramię.

– Pssst… – Daniel pogładził go po włosach, a potem wyswobodził się z objęć, starając się go nie zbudzić.

Podszedł do ogromnego okna. Lubił to mieszkanie z widokiem na całe miasto. Mógł obserwować ludzi wielkości mrówek i samochody niczym pudełka od zapałek. Gonitwa świateł i kształtów hipnotyzowała go, majaczący w oddali horyzont zachwycał równą linią.

Wiedział, że nigdy nie byłoby go stać na taki luksus.

– Skąd je masz? – spytał, gdy pierwszy raz przekroczył próg domu swojego mężczyzny.

– Rodzice. Rozpieszczeni bogacze. Myśleli, że kupując mieszkanie, pozyskają moją miłość.

Te słowa nie wstrząsnęły Danielem. Był pod wrażeniem, że można mieszkać w najpiękniejszym miejscu miasta i jednocześnie tego miejsca nienawidzić. Ten emocjonalny paradoks był mu tak bliski, że rzucił się wtedy na Andrzeja bez pytania, posiadł go bez żadnej gry wstępnej.

Dwie przeklęte dusze złączone w jedność. Tak piękne w swej nienawiści.

Wysoko na niebie zamigotał samolot, a Daniel poczuł na plecach pocałunek.

– Sam wstałeś? Ładnie to tak? – Andrzej głos miał głęboki, niski, nawet gdy się droczył.

– Przepraszam, nie chciałem cię obudzić.

– Jest już południe! – Śmiech wypełnił przestrzeń. – Zrobię jajecznicę.

Daniel się uśmiechnął. Był szczęśliwy. Tak po prostu, cholernie szczęśliwy.

 

 

8

 

Tego wieczoru Aneta siedziała sama w pokoju. Godzinę temu odebrała wiadomość, że znajoma złamała nogę i odwołuje sesję. Nie uwierzyła zdzirze! Wkurzyła się! Kolejna rozkapryszona modelka nieszanująca czasu innych!

Skuliła się na kanapie i zastanawiała, co ze sobą zrobić. Czuła się podle. Nienawidziła wieczorów. Wielokrotnie zastanawiała się, dlaczego są takie straszne. Wniosek był jeden.

Wieczorem była sama. Wszystkie myśli i wyrzuty dopadały ją, gdy słońce chowało się za horyzontem. Wieczory oplatały jej duszę bolesnymi pętami świadomości przemijania. I świadomości grzechów, które miała na sumieniu.

Chwyciła tomik poezji, „Kwiaty zła”, zawsze leżący na jej biurku, jednak słowa Charlesa, zamiast przynieść ukojenie, powiększyły narastającą w niej apatię. Od dawna była smutna, wiedziała o tym. Póki miała co robić, póki działała, wszystko było w porządku. Lecz gdy nastawały spokojne, leniwe dni, dopadała ją melancholia. Ból istnienia.

I wtedy przyszła jej do głowy straszna, choć jednocześnie piękna myśl. Uśmiechnęła się do siebie, wstała.

Mściłem się.

Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Gwiazdy na niebie świeciły wyjątkowo jasno, a księżyc miał wspaniały, czerwony odcień. Mimo panującego na dworze chłodu przekręciła klamkę, szarpnęła.

Okno ustąpiło z cichym chrzęstem. Wciągnęła powietrze, dotknęła parapetu. Czuła się dziwnie, lekko, niepewnie.

– Nie odpowiadamy za swój los – powiedziała na głos. Czuła, że dzieje się coś dziwnego. Wiedziała, że to nie są jej słowa, choć wypłynęły z jej ust.

Rozejrzała się po pokoju i wtedy ujrzała to, czego potrzebowała. Długa, czarna, lateksowa linka leżała w kącie, zwinięta niczym wąż. Kusiła, prowokowała swą gładkością i wspomnieniem chwili, gdy ten raz, jedyny, oddała się Danielowi, pozwoliła mu się związać i wyzwolić jego chore zamiłowania do dominacji… A potem oczywiście ona go związała.

To jedno wspomnienie zapiekło ją łzami pod powiekami.

Zaraz po nim pojawił się kolejny obraz. Chłopaka, którego imienia nawet nie znała, a który dał jej największą rozkosz w życiu. Wszedł w nią gwałtownie, bez zapowiedzi. Schylała się po obiektyw. Przykusa spódniczka odsłoniła to, czego celowo nie zasłoniła majtkami. Wiedziała, że patrzy. W odbiciu lustra widziała jego narastającą erekcję. Ale nie spodziewała się, że tak szybko znajdzie się obok, przygniecie ją do ściany, zgwałci, dając szczęście, jakiego normalnym, spokojnym seksem w sobie obudzić nie umiała.

To był dobry sposób na szczęście. Jej sposób. Zapraszała największych przystojniaków do siebie, robiła im w pełni profesjonalne sesje – akty, oczywiście – a potem – zależnie od sytuacji – albo ich związywała i dosiadała, albo związywała sobie ręce, mówiąc: „a teraz zapłacisz za zdjęcia”. Do tej pory nikt jej nie odmówił.

Wtedy czuła, że dosięga boskości. Teraz czuła, że właśnie wtedy boskość traciła. Sięgnęła po linkę i zrzuciła z siebie ubranie. Smutek jej serca mieszał się z nieszczerym uśmiechem na twarzy, który nauczyła się nosić zawsze, niezależnie od sytuacji. Obwiązała szczupłą szyję, pełną malinek po wampirzych zapałach Marcina, a drugi koniec przerzuciła przez klamkę od okna i zrobiła supeł. Dokładnie go zaciągnęła.

Wyszła na parapet. Chłodny powiew owionął jej ciało, które natychmiastowo zareagowało podnieceniem. Głos w jej głowie wyszeptał słowa: „Święć się imię Twoje”, które bezczelnie powtórzyła, zniekształcając: „Święć się imię moje, przyjdź królestwo moje, bądź wola moja”. Niczego się nie bała, niczego nie czciła.

Wykonała krok do przodu. Spadała wyjątkowo długo, a przynajmniej jej te ułamki sekundy dłużyły się w nieskończoność.

Usłyszałem trzask łamanego karku. Patrzyłem, jak idealna istota o białej skórze wisi na linie. Obserwowałem krzyczących przechodniów – najpierw jednego, a potem dziesiątki gapiów, którzy nie wiedzieli, czy krzyczą ze strachu, czy z fascynacji. Widziałem karetkę, której niebieskie światła rozjaśniły noc, i sanitariuszy, którzy wyłamywali drzwi, byle tylko dostać się do mieszkania.

Nie zapłakałem nad jej ciałem. Pojawiła się obok, ubrana w długą zwiewną czarną suknię, tak obcisłą, że było widać, że nie ma na sobie bielizny. Chwyciłem ją za dłoń i bez słowa odeszliśmy razem w ciemność.

 

 

9

 

Marcin siedział w oknie i obserwował dom rudowłosej.

Miał już na sobie wysokie do kolan glany, by móc wybiec z domu od razu wtedy, gdy ona zjawi się w drzwiach.

Minuty się dłużyły, smętna muzyka rozdzierała ciszę.

Godzina za godziną, oddany swej pani, siedział w oknie, owładnięty fascynacją czekał, aż znów mu się ukaże, pozwoli ogrzać w swym blasku.

Najpierw ujrzał płomienne włosy, a dopiero potem resztę sylwetki. Zgrabnym, wyćwiczonym (bo co nie było w nim wyćwiczone?) ruchem chwycił jedwabny płaszcz leżący na parapecie i wybiegł z domu.

Szedł za rudą krok w krok. Dziś nie ukrywał się, nie czuł potrzeby stapiania z cieniami. Po prostu szedł.

Gdy dziewczyna skręciła w wąską ciemną uliczkę – ucieszył się. Zbliżył się do niej na odległość dziesięciu kroków. Spojrzał przez ramię. Jedyne źródło światła bardzo się oddaliło.

Uśmiechnął się, bowiem szczęście sprzyja bogom.

Zbliżył się jeszcze bardziej. Odległość sześciu kroków. Pięciu. Czterech.

I wtedy dziewczyna się zatrzymała. Nie usłyszała go, skąd. Dźwięk hałaśliwej, punkowej muzyki w słuchawkach doskonale zagłuszał otoczenie… Ale… Wyczuła go.

Odwróciła się błyskawicznie, jednocześnie ściągając słuchawki, w każdej chwili gotowa do ucieczki. Napiął wszystkie mięśnie, jak w zwolnionym tempie widział jej obracającą się ku niemu twarz.

– Ach, to ty – powiedziała z ulgą w głosie.

– Ja?

Szok. Dezorientacja. Jego myśli zaczęły gnać, adrenalina w żyłach przyspieszyła. Nie tak to miało wyglądać! Nie tak!

– Ty, a kto inny! – Roześmiała się, ale widząc grymas złości na jego twarzy, opanowała emocje. – Mieszkasz dwa domy dalej, prawda? Też idziesz do klubu?

Jej szczebiotliwy głos zszokował go. Fakt, że go poznała, wywołał furię.

Z całej siły pchnął ją na ścianę, wyciągając z kieszeni długi nóż.

– Jesteś piękna – wyszeptał jej prosto do ucha. Znów to czuł: władza. Zaczęła się szarpać, zatkał jej usta, przytknął ostrze do szyi. Wypełniała go radość. Jej ciało wiło się pod nim, każdy fragment drobnej sylwetki próbował przełamać barierę stalowych mięśni. Jej biust drażnił jego pierś, gdy próbowała się wyrwać; jej zapach doprowadzał do szaleństwa. Szarpnął ją za włosy, pchnął na ziemię, wyrywając rudy pęk. Upadła, a on prosto na nią, przygniótł ją całym ciężarem. Był pewien, że czuje jego wzwód na udach i ta myśl bardzo mu się spodobała.

Wbił nóż prosto w jej otwarte do krzyku usta. Dopchnął. Ostrze wślizgnęło się w gardło, a potem przebiło przełyk, odbierając dziewczynie jakąkolwiek możliwość wydawania z siebie dźwięków. Poczuł, jak jej ciało konwulsyjnie drga pod jego, obserwował, jak gasną jej oczy. Popchnął ostrze i trafił na twardą tkankę, zapewne czaszkę, a może kręgosłup. Krwawa piana sączyła się z otwartych ust, z których groteskowo wystawał kawałek drewnianej rękojeści. A on mógł tylko z pasją obserwować jej oczy, te zielone kocie oczy, coraz bardziej szklane.

Trwało to sekundy. Zgasła.

Uśmiechnął się i wstał. Oblizał zakrwawione palce, zabrał nóż. Rozkoszował się chwilą, studiował jej martwe ciało, analizował każdą emocję. Nie wiedział, co nim kierowało. Jednak teraz poczuł, że naprawdę jest bogiem. Panuje nad ludzkim życiem. I co ważniejsze – w końcu wiedział, jak opisać tę ostatnią scenę powieści, która stanie się bestsellerem.

Gdy wracał do domu, zastanawiał się tylko nad jednym: skąd w jego kieszeni wziął się nóż? Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go tam schował. Zresztą, nie tak planował spędzić ten wieczór – wychodził z postanowieniem, że w końcu odważy się zagadać. Mimo to czuł, że postąpił prawidłowo. Szczęście krążyło w żyłach, uśmiech kwitł na jego twarzy. Życie znów było fascynujące!

 

 

***

 

– On też – wyszeptałem do Anety, która przyglądała się całej sytuacji. – Tylko jeszcze nie teraz.

Pytanie w jej oczach. Chwila wahania – czy powinna wiedzieć?

Skinęła głową, jakby usłyszała moje myśli, choć wiedziałem, że to niemożliwe.

– Ma raka. Został mu rok. Ale spokojnie, najpierw wyda książkę i osiągnie swój cholerny, wymarzony sukces – wyjaśniłem i pociągnąłem ją po raz kolejny za sobą, pozwalając, by przestrzeń wokół nas uległa zakrzywieniu.

 

 

10

 

– Nigdy tu nie byłam, wiesz?

Zawsze dziwił mnie ludzki zwyczaj zadawania pytań oczywistych. Wiedziała, że wiem wszystko, tak samo jak wiedziała, że do tej pory nie odpowiadałem na żadne jej pytania, których od chwili śmierci zdążyła zadać wiele: kim jestem, gdzie jestem, jaki jestem, po co jestem?

Siedzieliśmy na kanapie w pokoju Daniela. Nie mógł nas widzieć, choć my widzieliśmy go dokładniej niż kiedykolwiek. Chodził po pokoju i wykrzykiwał nieskładnie urywki zdań, wyraźnie zdenerwowany, płacząc i o coś błagając stojącego w kącie Andrzeja. Aneta bezskuteczne próbowała zrozumieć, o co chodzi. Nic dziwnego – spóźniliśmy się o dziesięć minut. Nie zobaczyliśmy wstępu do tragedii godnej starożytnej Grecji.

Za to czekało nas przepiękne zakończenie.

Andrzej podszedł do Daniela i z całej siły uderzył go w twarz.

– Zdradziłeś mnie, skurwielu – wyszeptał, szarpiąc go za włosy i przyciskając jego głowę do stojącego obok stołu. Nie wiedział właściwie, skąd to podejrzenie – po prostu się pojawiło. Głos w jego głowie szeptał, że temu dupkowi nie należy wierzyć. Obcy i natrętny, wypowiadał zdania pełne szczegółów o tym, jak Daniel pieprzy się z kim popadnie. I o tym, jak należy odzyskać honor.

– Nie zdradziłem cię! – krzyknął Daniel, ale błyskawicznie zamknął usta, gdy zrozumiał, że słowa pogarszają tylko sytuację. Całe życie wierzył w dekadencką rozwiązłość. Teraz, gdy pierwszy raz w życiu dotrzymywał wierności, oskarżenie to zabolało wyjątkowo mocno. – Przysięgam – wyszeptał.

Andrzej z całej siły uderzył jego głową o stół. Miał przewagę – był starszy o pięć lat i wyższy o głowę. Był też perkusistą, który od grania miał niesamowicie silne ręce, a nie marnym wokalistą jak Daniel, który tylko trzyma mikrofon i wyje smętne melodie.

Ból był nie do opisania, choć chłopak nie wiedział, co boli bardziej: maltretowane ciało czy złamane serce.

– Kocham cię – spróbował powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko krwawy bulgot. Jego głowa znów została uniesiona. Zamknął oczy i zacisnął usta, gdy ponownie stół zbliżył się z niebezpieczną prędkością. Nie mógł złapać oddechu. Krew popłynęła po twarzy, chrząstka w nosie się przesunęła.

Zaskomlał, choć wiedział, że nie ma zbawienia. Dopadła go ciemność, gdy Andrzej po raz kolejny uderzył jego głową. Chciał umrzeć, ale ciągle czuł, ciągle zachowywał przytomność, choć poddał się całkowicie i modlił o to, by uścisk śmierci przyszedł jak najszybciej.

Gdy oko przy siódmym uderzeniu zostało wybite rogiem stołu, wydawał z siebie tylko bulgoczące zawodzenie. Ciągle zachowywał przytomność, ciągle ból rozszarpywał jego psychikę. Nie umarł aż do dwudziestego dziewiątego uderzenia, do chwili, gdy jego czaszka pękła pod dłonią Andrzeja, rozpryskując mózg niczym malinową galaretkę po blacie stołu.

 

 

11

 

Minął rok pełen spacerów we troje i wiecznie mi zadawanych pytań, na które nie reagowałem. Tłumaczyłem sobie, że tak jest łatwiej, ale gdzieś pod skórą czułem, że się boję. Ciągle miałem nadzieję, że zmienię zdanie. Dopiero gdy dołączył do nas Marcin, zabrałem ich do tego parku, w którym lubili przebywać. Wyglądaliśmy przepięknie. Mieliśmy długie, czarne szaty i także długie, rozpuszczone włosy.

– Jak wampiry – śmiała się Aneta, przytulając chłopaków, szczęśliwa, że nie widać po nich nic ze sposobu, w jaki umarli. Byli piękni, piękniejsi niż za życia, blask już od nich nie bił – oni byli tym blaskiem. Z radością obserwowałem ich radość, spijałem z ich twarzy każdy uśmiech, każdą łzę, którą ich niematerialne ciała mogły uronić.

Sielanka nie trwała długo. Marcin, nieprzywykły, że nie odpowiadam na pytania, spytał o to, o co pytano mnie w ostatnim czasie po kilka razy dziennie:

– Kim my jesteśmy?

Wziąłem głęboki oddech. Wiedziałem, że to koniec. Nie ma już odwrotu. Zebrałem myśli.

– Powoli… Koniec z ciągłym egoistycznym „ja” czy „my”. Spytaj, kim ja jestem.

– Kim więc ty jesteś?

– Kimś, kogo śmieliście wiecznie obrażać.

– Nie rozumiem – odezwał się Daniel. Trzymał się drzewa i wirował wokół niego, nieustannie zachwycony swą nową fizycznością. Wciąż z tą samą gracją, z jaką poruszał się za życia. Patrzenie na niego było jak słuchanie najlepszego skrzypka na świecie. Wyzwalało.

Spuściłem głowę, podszedłem do brzegu jeziora. Spojrzałem na swe odbicie. Stary, piękny człowiek.

Wszyscy się we mnie wpatrywali. W końcu zbliżyła się Aneta. Dotknęła mej twarzy… Czułem, że zrozumiała. Gładziła mnie po policzku, a jej oczy stawały się coraz większe. Choć nie musieliśmy oddychać, to wyzbycie się ziemskich nawyków zawsze zajmuje dużo czasu. Westchnęła więc głośno, uśmiechnęła się, a ja odpowiedziałem uśmiechem.

– Jesteś Bogiem – wyszeptała.

– Mądre dziecko.

– Ale… Co robisz na Ziemi?

– Powiedz w końcu, o co tu chodzi! – Od krzyku Marcina zerwały się kruki z drzew.

Przez chwilę patrzyliśmy na chmurę czarnych ciał, która oddalała się w popłochu. Zawsze fascynowały mnie zwierzęta – one, w przeciwieństwie do ludzi, mnie widziały.

– Usiądźcie – zacząłem swą historię największym z możliwych banałów, czyli czynnością siadania. Ciągle odwlekałem, ciągle chciałem mieć możliwość odwrotu, choć tak naprawdę straciłem ją już dawno.

Wykonali polecenie. Patrzyłem na gładką taflę wody. W nocy zdawała się czarna. To był ten moment, ta chwila. Mogłem przemówić. Gdy zacząłem, głos mi drżał.

– Stworzyłem świat wiele milionów lat temu… Siedem dni i tak dalej… Znacie tę historię. I stworzyłem ludzi. Jednak nie wyglądali oni tak, jak podaje Pismo. Stworzyłem ich na swoje podobieństwo, jednak jako istoty słabsze, choć piękne… Jako aniołów.

– Aniołów? – wyszeptał Daniel, choć szybko się zreflektował, że nie wypada mi przerywać.

– Każdy stąpający po Ziemi człowiek był, jest i będzie aniołem. Kiedyś o tym wiedzieliście… Bo wierzyliście w istoty, którymi jesteście. Potem przestaliście… Z fascynacją obserwowałem rozwój ludzkości. Początkowo chciałem, byście byli szczęśliwi, byście osiągali to wszystko, co teraz jest wam dane. Mijały lata. Coraz brzydszy stawał się świat i coraz mniej ludzi mnie kochało. Nikt nie wierzył w anioły, nikt nie wierzył w Boga. „Nie wierzę już w nic” – mówił poeta, a ludzkość mu przytakiwała. I nagle… Ujrzałem was. Waszą fascynującą trójkę, od której nie byłem w stanie odwrócić swej uwagi.

Zrobiłem pauzę. Czekałem: na szok, na pytania, na wściekłość czy radość. Siedzieli niczym zahipnotyzowani. Delikatne uśmiechy błądziły po ich twarzach, w oczach tańczyły iskierki. Spojrzałem na niebo i kontynuowałem opowieść:

– I zrozumiałem, że nienawidzę tego świata! Miałem dość opiekowania się ludźmi, którym na mnie nie zależało. Jednak czy go zniszczyć? Tyle lat anielskiej walki o rozpustę i brzydotę? To wydało mi się bez sensu… Zamiast tego porzuciłem niebo. Widzicie, wykląłem sam siebie, stając po stronie szatana, który, notabene, nie istnieje. To alegoria. Jestem nadal bogiem, ale nie takim, jakim mnie postrzega Kościół. Nienawidzę tych wszystkich modłów, tej cholernej polityki, która każe ludziom cierpieć w moim imieniu! Wyrzekłem się wszystkich religii, które narzucały wiarę we mnie, na rzecz życia na Ziemi, wśród aniołów, które aniołami nie są. Nienawidzę i dobrze mi z tym. Dobrze, rozumiecie?! – Ostatnie słowa wykrzyczałem. Zawiał wiatr, woda na jeziorze zafalowała. Znów czekałem na reakcje – radość, wściekłość, potępienie. Cisza brzęczała mi w uszach. Ci, którzy zadawali tysiące pytań na minutę, teraz milczeli.

– Moje dzieci, moje kochane dzieci… Świat się rozpada, a nie chciałem czekać, aż wasze życie samoistnie się zakończy. Pragnąłem mieć was koło siebie już, teraz, zaraz, ponieważ czułem w was braci… Dopiero teraz to rozumiem. Potępiłem sam siebie, bowiem zakochałem się w potępionych duszach.

– To herezje. – Roześmiał się Marcin figlarnie.

– Czy Bóg nie może prawić herezji? – zapytałem retorycznie, odpowiadając śmiechem. – Już nie ma tej istoty, która opiekowała się światem; świat nauczył się sam sobą opiekować. Pora, bym ja zaczął coś znaczyć. Póki anioły były anielskie, myślałem, że tylko dobro i płynąca z niego nuda istnieją. Wy mnie nauczyliście nowego spojrzenia. Nie będziemy nikogo krzywdzić, ale też nie będziemy nikim się przejmować. Jesteście moimi Upadłymi Aniołami i od tej pory robimy tylko to, na co mamy ochotę. Oddajemy się rozrywkom, pasjom, nie przejmujemy się niczym. Świat sobie poradzi. Czeka go wojna, zapewne niejedna. Ale z bogiem czy bez, anioły, czyli ludzie, nauczyli się funkcjonować. Teraz mam was. Chcę, byście nauczyli mnie czerpać z życia tę samą pasję, którą wy czerpiecie z każdym nowym dniem. Mam dość jednoznaczności, mam dość miałkości swego losu.

– Ale… Jesteśmy dobrzy czy źli? – spytała Aneta, pozwalając, by te słowa dręczące każdą wrażliwą duszyczkę zawisły w powietrzu.

– Nie ma dobra i zła. Jest tylko prawda. Nie ma potępienia. Jest tylko nasza psychika, która wytwarza nam takie życie, jakiego pragniemy. I jest ta dziwna miłość, którą ja was obdarzyłem, którą wy darzyliście siebie i którą, mam nadzieję, obdarzycie także mnie.

Wszyscy troje się uśmiechnęli. Wstali. Podeszli do mnie wolnym krokiem i objęli. A potem chwycili mnie za dłonie i poprowadzili w ciemność, tak jak wcześniej ja prowadziłem ich… Pora zacząć żyć. W świecie pełnym aniołów.


CYTATY


Choć ich oczy patrzyły w dal, to każde z nich spoglądało w głąb siebie.

Jakby bała się swojego towarzystwa, własnych myśli, które w kółko przypominały o bezsensie istnienia.

Spaceruje powoli nad brzegiem stawu, a każdy krok długich, szczupłych nóg w obcisłych skórzanych spodniach wywołuje podniecający dźwięk ocierających się o siebie ud. Jest świadomy tej mocy. Jest świadomy tego, jak ona na niego patrzy. A także tego, jak patrzy na niego on. Odrzuca długie, czarne włosy na plecy, pozwalając, by okryły go jak peleryna i uśmiecha się. (...) I ten jego śmiech – wyćwiczony, diabelski, sprawiający, że ptaki na okolicznych drzewach błyskawicznie podrywają się do lotu.

Dwie przeklęte dusze złączone w jedność. Tak piękne w swej nienawiści.

Czy Bóg nie może prawić herezji?

W książkach miłość zawsze przypomina różowy obłoczek, którym bohaterowie oddychają. Jego miłość była ołowianą kulą, którą połknął wraz z pierwszym pocałunkiem. Czasem rozgrzaną od namiętności, czasem ciężką i duszącą od strachu i zmartwień.

Chwyciłem ją za dłoń i bez słowa odeszliśmy razem w ciemność.

No comments:

Post a Comment